W świecie Moniki i Piotra, gdzie chyża ożyła jako Chata nad Wisłokiem
28 października 2016 |Wisłok Wielki, gdzieś pomiędzy Bieszczadami a Beskidem Niskim, tam gdzie przed II wojną światową stały karczmy, dwie cerkwie, szkoła, poczta nawet, a takich chyż może i 500 było, bo Łemków zamieszkiwało tutaj ponad 3,5 tys. Ale tamten świat ostał się już tylko na pożółkłych fotografiach. Odeszli Łemkowie, zostało kilka polskich rodzin nasiedlonych po 1947 roku i dziś to niewielka wieś, zdawać by się mogło, zapomniana przez Boga i ludzi, ale tak malownicza jak cały Beskid Niski. W 2009 roku ten adres stał się miejscem na ziemi dla Piotra Sztukowskiego, warszawiaka, który miał 14 lat, gdy pierwszy raz pojechał na obóz w Beskid Sądecki i to wystarczyło, by w górach chciał zostać na zawsze. Choć to nic nadzwyczajnego – w Bieszczadach, Beskidach, Tatrach, co drugi turysta chce rzucić wszystko i przyjechać na stałe. Plan realizują nieliczni.
– Od zawsze mnie nosi – śmieje się Piotr. – Ale już wtedy jako dzieciak wdrukowałem sobie w pamięć drewniany dom z gontem, pięknym widokiem dookoła i wiedziałem, że to jest mój cel. Trudno jednak zbudować dom w górach, gdy nie ma się pieniędzy.
Warszawa dawała mu pracę i pieniądze, ale góry nadawały sens życiu. Przez kolejne lata schodził Bieszczady i Beskidy szukając swojego wymarzonego domu, nigdzie jednak nie mógł znaleźć oryginalnej zabudowy, którą można byłoby wyremontować i zamieszkać. W trakcie jednej z wypraw w Bieszczady, w czasach, kiedy z Warszawy jechało się 11 godzin pociągiem do Zagórza, a potem pekaesem w stronę połonin, zatrzymał się w skansenie w Sanoku. I to było olśnienie, zobaczył łemkowską chyżę, a ta zdała mu się idealna do życia. W jednej chwili wszytko zaskoczyło, już widział pokoje na małą agroturystykę i ich przestrzeń prywatną, która pozwalałaby te dwa światy szczęśliwie połączyć, być jak najbliżej ludzi. Problemem okazało się znalezienie takiego domu. W Bieszczadach nie było na to szans i tak Beskid Niski stał się jego przeznaczeniem.
Fot. Tadeusz Poźniak
W końcu dotarł do chyży pod numerem 39 w Wisłoku Wielkim, w opłakanym stanie, ale Piotrowi zdała się wyjątkowej urody, gdzie samotnie mieszkał schorowany Felek, producent najlepszego miodu w okolicy. I choć chata niby była na sprzedaż, nijak było z Felkiem i jego wnukiem dojść do wiążącej umowy. W 2009 roku Piotr dopiął jednak swego… stał się właścicielem drewnianej ruiny.
– Kiedy kupiłem ten dom, miałem 35 lat i cieszyłem się jak wariat – wspomina Piotr. – Wróciły młodzieńcze plany, że kończąc 40 lat będę mieszkał i pracował na wsi. Prawie się udało. Gdy na stałe zamieszkałem w chacie w 2015 roku, miałem 41 lat.
Ktoś by powiedział: po co było się upierać przy remoncie zniszczonej, zaniedbanej, ponad stuletniej chyży. – Właśnie dla tej ciągłości, duszy i klimatu miejsca, tego „czegoś”– śmieje się Piotr. – Sprzedałem 35-metrowe mieszkanie po babci w Warszawie i wszystkie pieniądze zainwestowałem w 246 metrów chyży, co było jedną z najlepszych decyzji w moim życiu, choć pieniędzy na remont, oczywiście zabrakło.
Ten dom od zawsze stoi w tym samym miejscu, świat się zmienia, a on trwa. Jak się nie zachwycać? Dla gości, Piotra i Moniki to bardzo ważne, tak samo jak przywracanie pamięci tego miejsca i Łemków, którzy tu mieszkali.
Fot. Tadeusz Poźniak
Ten klimat i determinacja Piotra w odtworzeniu możliwie najpiękniejszego wyglądu łemkowskiego domostwa urzekły Monikę Tomaszewską, która w 2012 roku w Wisłoku miała spędzić miły wakacyjny tydzień, a okazało się, że związała się z tym miejscem na zawsze. Ona, dziewczyna z Pomorza, które przez ostatnie lata pracowała jako nauczycielka w Śremie k. Poznania, zachwyciła się chatą. Kawą o wschodzie słońca pitą przy studni, gdzie widoki najpiękniejsze, spokojem, ciszą i życiem wolniej płynącym. Szybko się też okazało, że świetnie się z Piotrem rozumieją i choć oboje byli już dojrzałymi ludźmi, mieli świadomość, że miłość może odmienić wszystko, na lepsze.
– Mimo to bałam się związać z tym miejscem na stałe. Do 2014 roku spędzaliśmy w chacie prawie wszystkie weekendy, wnętrza remontowaliśmy własnymi rękoma, ogromnie pomagał nam tato Piotra, który z tym miejscem związany był od początku, ale asekuracyjnie w poniedziałek wracaliśmy do swoich światów, ja do Śremu, Piotr do pracy w Łodzi – wspomina Monika. – Przełom nastąpił w 2014 roku. W tamtym czasie odeszła moja mama, a wkrótce po niej zmarł tato Piotra. Uznaliśmy, że życie jest zbyt kruche, by przekładać je na później.
Jesienią tego samego roku, sama, bez Piotra, na stałe zamieszkała w chacie. Wspólnie zdecydowali, że on do maja 2015 roku będzie dojeżdżał, by nie rezygnować z dobrze płatnej pracy. To miało ich uchronić przed większą katastrofą finansową i dawało czas, by dokończyć remont chyży przed przyjęciem pierwszych gości.
– Tamta zima była dla mnie najtrudniejsza – mówi Monika. – Ja, miejska dziewczyna z naszą kotką Felką, sama na odludziu, wokół ciemność, przejmująca cisza i opowieści sąsiadów, by w nocy nie wychodzić z chałupy, bo wilki schodzą do wsi. Ze strachu całymi dniami układałam drewno pod oknem, by mieć co podkładać do kominka i nie musieć wychodzić w nocy z domu. Z drugiej strony poczucie wolności, bliskość przyrody, niezależność i fantastyczni miejscowi ludzie, to rekompensowało trudności i pozwalało przetrwać.
Pierwszych gości, zaprzyjaźnionych z nimi artystów z Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotografików, przyjęli jeszcze w styczniu 2014 roku, ale na dobre agroturystykę zainaugurowali w lipcu 2015 roku. I nijak tamta zrujnowana chyża nie przypomina obecnej chaty z niebieskimi oknami – dawniej tak malowano, co ponoć miało odstraszać muchy – i pięknymi balami w kolorze ciemnej czerwieni. To oryginalny kolor chyży, a malowanie glinką konserwowało drewno.
Wewnątrz dużo drewna, kamienia, naturalnych tkanin, swojsko i przytulnie. Na dawnym boisku, czyli miejscu, gdzie wjeżdżały furmanki, dziś jest jadalnia z dużym, drewnianym stołem, gdzie długie godziny spędzają z gośćmi na dyskusjach i smakowaniu lokalnych przysmaków. Wszystko z okolic, z własnej uprawy, pasieki, albo od sąsiadów. Można nawet spróbować łemkowskich przysmaków, które Monika opanowała w swojej kuchni. Każdego, kto przekroczy próg ich chyży, trudno im traktować jak gościa, raczej jak przyjaciela domu. Dlatego, gdy mieli umieścić regulamin tego miejsca, zrezygnowali. Uznali, że mądry człowiek wie, jak się zachować w domu, a ignorant i tak nie zrozumie. W trzech pokojach mogą pomieścić kilkanaście osób i dalsza rozbudowa noclegów nie bardzo ich interesuje.
Fot. Tadeusz Poźniak
– Zależy nam, by zachować kameralność, bliski kontakt z ludźmi, a mamy do nich ogromne szczęście – mówi Monika. – Większość z tych, którzy tutaj zawitali, wraca. Rekordziści w ciągu ostatniego roku przyjeżdżali nawet 6 razy.
– Rozpoczynając działalność Chaty nad Wisłokiem, zakładaliśmy, że w pierwszym roku wykorzystanie domu przez gości będzie na poziomie 15 proc., w drugim około 30, a w trzecim 45 proc. A my już w pierwszym roku mamy 45 proc., więc grzechem byłoby narzekać. Duża w tym zasługa Moniki, która zajmuje się promocją chaty na Facebooku. Wiele dobrego zawdzięczamy też gościom, którzy opowiadają o nas znajomym i tak krąg przyjaciół nieustannie rośnie.
W ciągu ostatniego roku tak dużo się też zmieniło, że aż sami są zdumieni. Udało się im zorganizować na podwórku przed chatą dwa jarmarki rękodzieła, na które zjechały setki osób. Pięknie rozwija się pasieka, gdzie mają już 18 uli, a chcą założyć jeszcze drugie tyle, co traktują jak domknięcie historii tego miejsca, gdzie przez lata żył Felek rozkochany w pszczelarstwie. Mają też ciągle nowe pomysły. Marzy im się taras od strony Wisłoka, by rzeka była częścią ich domostwa, przenosiny oryginalnej, starej stodoły, którą chcieliby przeznaczyć na warsztaty i kulturalne spotkania, wzięli się też za budowę budynku gospodarczego, no bo bez tego rolnik na wsi żyć nie może.
Piotr niekiedy zastanawia się, dlaczego tak późno zdecydował się osiąść w górach. – Najtrudniej było zrezygnować z pracy na etat – mówi i żałuje, że nie zrobił tego wcześniej. Dlatego, gdy dziś przy ich stole, wokół kominka toczą się dyskusje o zmianach, odważnych decyzjach w pracy, Piotr i Monika, zachęcają, że warto.- Lepiej podjąć wyzwanie, niż do końca życia żałować i nie mieć marzeń – twierdzą. – W chyży kilka takich decyzji już zapadło. Szczęśliwych, póki co.