Modnie i Zdrowo

Dobrze ubrać się za niewielkie pieniądze, czyli jak zostałem fanem szmateksu

5 stycznia 2017 | Jaromir Kwiatkowski

Fot. Pixabay

Kurtki, swetry, polary, koszule najlepszych firm… Moja szafa nigdy nie „trzeszczała” w szwach tak jak obecnie, kiedy poznałem uroki regularnego odwiedzania dobrego szmateksu. Nie chodzi nawet o to, że po pięćdziesiątce stałem się modnisiem, bo takim się nie czuję. Nie śledzę modowych trendów i nawet specjalnie mnie to nie interesuje. Ale nie ukrywam, że sytuacja, iż mogę ubrać się w odzież marek, o których – jak mi się kiedyś wydawało – mogę tylko pomarzyć, stanowi dla mnie dużą frajdę.

Kiedyś nie zwracałem wielkiej uwagi na to, co na sobie noszę. Ubierałem się w osiedlowych sklepach, w to co akurat w nich było. Byle było w miarę przystępnej cenie i kolorystycznie mi odpowiadało. Na producentów w ogóle nie zwracałem uwagi. Wyżej nie aspirowałem. Raz, że nie bardzo znałem się na markach, dwa – miałem „wdrukowane” w głowę, że mnie na nie nie stać. Kurtka zimowa? – z reguły tylko jedna. Następną kupowałem wtedy, gdy znosiłem poprzednią. Posiadanie dwóch ciepłych kurtek wydawało mi się zbytkiem, a poza tym niepotrzebnym wydatkiem, znacznie uszczuplającym domowy budżet, który można było przecież wydać na coś innego.

Szafa pełna świetnych marek

Swoje nastawienie do ubioru zmieniałem pomału wraz z rozwojem second hand’ów, zwanych też swojsko szmateksami. Odwiedzałem je od czasu do czasu. Z różnym skutkiem, bo i jakość towaru pozostawiała tam często wiele do życzenia (Kilka tych kiepskich szmateksów nawet poupadało). Słyszałem od znajomych przedstawicielek płci pięknej, że w szmateksie można kupić kapitalne rzeczy, zwłaszcza wtedy, gdy zna się panią z obsługi.

Być może tak było, trudno mi to dziś rozstrzygnąć. Zresztą, nie ma to już dla mnie znaczenia, bo w ub. roku trafiłem do dużego szmateksu w centrum Rzeszowa, który z nawiązką zaczął zaspokajać wszystkie moje potrzeby. Bez żadnych znajomości. I jedynie pod jednym warunkiem: trzeba odwiedzać go regularnie, najlepiej co tydzień – w dniu dostawy nowego towaru. No i zacząłem w nim bywać przynajmniej raz w tygodniu. A moja szafa zaczęła zapełniać się ciuchami świetnych marek.

Czego szukam? Ponieważ noszę się na co dzień na sportowo, głównie – zwłaszcza o tej porze roku – odzieży outdoorowej: kurtek, polarów, swetrów, ale także koszul.

Czego nie szukam: bielizny osobistej i butów. Zaoszczędzone na odzieży pieniądze wolę wydać na dobre buty w zwykłym sklepie.

Wysoka jakość za niewielkie pieniądze

Dlaczego szmateks? Niech przemówią liczby. We wrześniu, będąc z wnuczką w Zakopanem na Spotkaniach z Filmem Górskim, z czystej ciekawości weszliśmy do salonu Salewy na Krupówkach. Podeszliśmy do stojaka z kurtkami. Nawet nie zimowymi, puchowymi, a raczej z tzw. przejściówkami, na wiosnę i jesień, czyli o wiele cieńszymi. Spojrzałem na metkę pierwszej: 1999 zł. Spróbowałem jeszcze raz: 2249 zł. Podjęcia trzeciej próby już nie zaryzykowałem. Powiedziałem tylko wnuczce: – Wiejmy stąd, bo nic tu po nas.

Czy wiadomość, że podobną kurtkę, nie nową, lecz w bardzo dobrym stanie, możesz mieć – jak dobrze trafisz – za 20-30 zł, nie działa na wyobraźnię?

No dobrze – powie ktoś – na zakup kurtki w takim sklepie mnie nie stać. Ale żeby od razu schodzić na poziom szmateksu? A czemu nie? Jeżeli zdasz sobie sprawę, że dobry szmateks oferuje Ci bardzo wysoką jakość za niewielką cenę – czegóż chcieć więcej?

Ale – pod względem psychologicznym – ważne jest uznanie, że zakup w dobrym szmateksie nie jest obciachem. Bardzo pomogło mi w tym zdanie wypowiedziane jakiś czas temu na łamach magazynu VIP Biznes&Styl przez znaną projektantkę mody, która stwierdziła, że zaopatruje się głównie w szmateksach, w których można trafić na bardzo wartościowe rzeczy wysokiej jakości. Często w przeciwieństwie do sieciówek, które oferują badziewie za duże pieniądze.

Kiedy już sobie wytłumaczyłem, że zakup w szmateksie to nie obciach, kiedy już „oswoiłem”” się ze wspomnianym, bardzo dobrym szmateksem, który znajduje się 10 minut spacerkiem od mojego domu, to… – też ważna rzecz – zacząłem trochę czytać w internecie i rozmawiać ze znajomymi na temat tego, produktów jakich firm warto szukać. Nieocenioną wiedzą podzieliły się ze mną moje córki i ich przyjaciele.

Mężczyzna jest zdobywcą

Wyposażony w taką wiedzę, zacząłem więc „łowy”. Moja szafa szybko zapełniła się odzieżą outdoorową Salewy, Jacka Wolfskina, Columbii, Regatty czy koszulami kultowego dla mojego pokolenia Wranglera, a także Hugo Bossa, Armaniego, znakomitymi koszulami sportowymi Columbii itd. Kurtki za 20-30 zł, polary 7-20 zł, koszule poniżej 10 zł. W mojej (jeszcze mini-) kolekcji są też mniej sportowe, a bardziej eleganckie ciuchy, np. wysmakowana kurtka Pierra Cardina za 26 zł. W tym zestawie już produkty Adidasa czy Nike nie robią wrażenia – kto by pomyślał?

Choć się już trochę „obkupiłem”, „mój” szmateks odwiedzam regularnie nadal. Po to, by wyłowić „perełki”, czyli odzieżowe megahity, których dalsze pozostawanie na sklepowym wieszaku byłoby czymś niedopuszczalnym.

Może to zabrzmi śmiesznie, ale w szmateksie uzyskałem potwierdzenie tego, że mężczyzna ma naturę zdobywcy: kiedy udało mi się „upolować” ciuch jakiejś kultowej firmy, do tego w bardzo dobrym stanie i pasujący na mnie, czułem bardzo wysokie stężenie endorfin – hormonów szczęścia.

Jakie „perełki” można „ustrzelić” za niewielkie pieniądze, unaoczniło mi spotkanie z Andrzejem Bargielem, himalaistą i narciarzem wysokogórskim, świeżo akurat po rekordowo szybkim zdobyciu tytułu Śnieżnej Pantery, podczas wspomnianych Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem. Wybrałem się na nie w hipsterskim, bardzo kolorowym polarze Salewy, będącym oczywiście „zdobyczą” z „mojego” szmateksu (podobne zdobyłem później dla żony i córki). To nie był nowy model, o czym świadczyło chociażby stare logo Salewy. Kiedy podszedłem do Bargiela, na mój (a mówiąc ściśle: mojego polara) widok zaświeciły mu się oczy i rzekł: – Ma pan ten kultowy polar, i to jeszcze ze starym logiem!!! Bargiel musiał być mocno zdziwiony, kiedy mu powiedziałem, że takie „cudo” można – jak się ma trochę szczęścia –  kupić za 18 zł w szmateksie w Rzeszowie.

„Perełki” i ciuchy, bez których możemy się obejść

Wypracowaliśmy z żoną następującą zasadę zakupów: wpadamy do sklepu w dzień, kiedy jest wykładany nowy towar (a więc kiedy ceny są najwyższe, ale i towaru najwięcej) i wyławiamy to, co nas interesuje. Nie patrząc na wielkość, stan itd., bo konkurencja spora. Wszystko to ładujemy do wózka. Następnie idziemy w ustronne miejsce sklepu i poddajemy naszą „zdobycz” dokładniejszym oględzinom. Bywa, że 80 proc. towaru odkładamy – bo albo rozmiar nie taki, albo jednak jest on zbyt zniszczony.

Na początku byliśmy bardziej skłonni wziąć ciucha nawet w nie najlepszym stanie, ale dobrej firmy, licząc, że go  w domu „podrasujemy”. Obecnie nie mamy już takiego „ciśnienia” i takie ciuchy odrzucamy. Zostają tylko te w stanie co najmniej dobrym.  „Perełki”, czyli ciuchy najlepszych firm w stanie idealnym (zdarzają się takie, jakby w ogóle nie noszone) lub bardzo dobrym, bierzemy od razu, nie patrząc, że to najdroższy dzień. Z reguły trafiamy na 2-3 takie „perełki” w tygodniu. Pozostałe, które możemy, ale nie musimy kupić, odkładamy w miejsce, które dobrze zapamiętujemy. Przychodzimy po nie za 2-3 dni, kiedy już ceny są niższe. To trochę „jak rosyjska ruletka”: czasami trafimy na pozostawiony w ten sposób ciuch, czasami nie – bo ktoś w międzyczasie kupił lub przewiesił w zupełnie inne miejsce. Towar jest z reguły już po kilku praniach, więc można ocenić, czy jest trwały i dobrej jakości.

Zasada, której się ściśle trzymamy, jest taka: po powrocie do domu, każdy zakupiony ciuch, choćby nawet był z metką (bo i takie się zdarzają), ląduje w pralce. Później ewentualnie żona jeszcze usuwa z polarów czy swetrów „kluseczki”, które w niewielkiej ilości mogą się pojawić nawet po krótkotrwałym używaniu.

Co jest jeszcze dla mnie niespełnionym wyzwaniem? Chyba upolowanie kurtki North Face’a. Niemożliwe? Niekoniecznie. Jedną już „upolowałem”. Niestety, rozmiaru M. Ale nie tracę nadziei.