Kobiety – zakładniczki własnych oczekiwań
6 października 2016 |Kobiety stale dążą do tego, żeby w każdej swojej roli wypaść jak najlepiej. Być najlepszą mamą, żoną, partnerką, pracownicą, przyjaciółką, córką, studentką, szefową… Najzdrowiej gotować, mieć zawsze porządek w domu, przy okazji być szczupłą i mieć czas o siebie zadbać. No i oczywiście rozwijać się zawodowo, spędzać czas z bliskimi, przeczytać książkę, a może tak gdzieś wyjechać… Tych wszystkich spraw jest ogromna ilość. To ciągle toczący się w głowie kobiety proces pod tytułem „Co jeszcze muszę zrobić?”. Z każdym osiągniętym punktem, pojawia się kolejny i kolejny i nigdy nie jest mniej…
Co w tym złego? Nic, pod warunkiem, że nie stajemy się niewolnicami własnych powinności. Naturalnym jest to, że wszystkie chcemy robić to, co robimy jak najlepiej. Nienaturalnym staje się wtedy, kiedy to, co powinno sprawiać, że poczujemy się lepiej, zaczyna powodować, że kobieta czuje się nie dość dobra i z każdym następnym, gonionym celem coraz bardziej przemęczona. Skąd w kobietach ten mechanizm? Na pewno pokutuje historyczny i społeczny ciężar roli kobiety. Niewątpliwie wpływ ma rywalizacja, która czasem nawet zupełnie nieświadomie pcha nas do podjęcia kolejnego wyzwania. Ogromną rolę odgrywa chęć zaspokajania pragnień i oczekiwań innych – przeważnie naszych bliskich. Tak zwane „czasy, w których żyjemy” także nie ułatwiają sprawy, lansując model kobiety silnej, wykształconej, posiadającej satysfakcjonującą pracę, fit sylwetkę, modne ubrania i zdrową dietę. To oczywiście pewna metafora. Swój wpływ mają też osobiste historie życia, które zostały nam dane wraz z rodzinami pochodzenia . Czynników jest pewnie tyle, co kobiet, a każda ma swoje indywidualne „wytłumaczenie”.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że coraz więcej kobiet czuje się niedowartościowane, nie dość dobre, rozczarowane sobą i swoim życiem. W mgnieniu oka większość z nich (a może i wszystkie) potrafią wymienić swoje wady, niedomagania, to co im nie wyszło. Wymyślenie tego, co jest siłą i zaletą zajmuje znacznie więcej czasu (a bywa i tak, że jest niemożliwe). Ta ciągła gonitwa do doskonałości wykańcza: fizycznie i psychicznie. Stajemy się zakładniczkami własnych oczekiwań, pragnień, celów i powinności… a przecież nie o to chodziło. W takich warunkach nawet to, co udaje się osiągnąć, wypada jakoś blado.
Trzeba sobie jednak głośno powiedzieć, że nie ma co zwalać winy na czasy, okoliczności i cały zewnętrzny świat. Same wskakujemy w tę spiralę i dokładamy sobie kolejnych „ Muszę..”, „Powinnam była już to zrobić”, „ Trzeba jeszcze to…” Ciągle w głowie mając to, że musimy być coraz lepsze, zdrowsze, szczuplejsze, bardziej wykształcone itd… Poprzeczka, która jest bez przerwy wyżej i wyżej – zgrabnie jest nazywana ambicją. I nie chodzi tutaj o jakąś chorobliwą potrzebę bycia najlepszą, ale raczej o naturalne dążenie do tego, żeby robić to, co się robi jak najlepiej dla innych, a przede wszystkim dla siebie. Działać jak najwięcej i najbardziej wartościowo, żeby życie było satysfakcjonujące. Poznać, zobaczyć, spróbować jak najwięcej. Kształtować siebie taką, jaką zawsze chciałam być – najlepszą wersją siebie w każdej ze swoich ról. Tylko, że nikt nie powiedział, że trzeba być idealną, żeby robić coś satysfakcjonująco i dobrze. W tej nieustannej walce ze swoimi powinnościami, obowiązkami, pragnieniami wcale nie trzeba być najlepszą czy idealną. Wystarczy być, WYSTARCZAJĄCO DOBRĄ matką, żoną, szefową, przyjaciółką, córką, studentką, pracownicą…
Nie musimy nieustannie „stawać na palcach”, żeby czemuś sprostać, bo na dłuższą metę od tego bardzo bolą łydki.
Marta Kogut, psycholog, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.