Dlaczego walentynki zaczęły nas tak uwierać?
14 lutego 2017 |Kiedy myślę o walentynkach od razu myślę o… szkole! Tak, tak o szkole. I oczywiście nie sposób nie mieć w tle napompowanej przez okołowalentynkowy sklepowy biznes „szopki”, która zalewa nas serduszkami nawet na opakowaniu jogurtu. Jednak moje najsilniejsze skojarzenie walentynkowe to właśnie czasy szkoły.
Zawsze wtedy na przerwach przez szkolne nagłośnienie puszczano piosenki (oczywiście o tematyce okołomiłosnej), które ktoś mógł „komuś” zadedykować. A na dodatek cała ta poczta walentynkowa… Samorząd szkolny (lub jacyś inni entuzjaści serduszkomani) organizowali się na korytarzu i do specjalnego, oczywiście ozdobionego serduszkami, pudełka zbierali walentynki, które potem – w czasie lekcji, roznosili do klas. Mam w głowie takie wspomnienie – i jestem przekonana, że nie tylko ja! – to podekscytowanie, kiedy otwierały się drzwi do klasy i owi „posłańcy serduszkowi” roznosili walentynki. Pamiętam też emocje towarzyszące wrzucaniu miłosnej karteczki do tego specjalnego opakowania. Wszystkiemu po za ekscytacją towarzyszyła jakaś nienazwana tajemniczość, nutka wstydu i zdenerwowania..i jakoś nikt wtedy nie myślał, że to tandetne:-)
To skłania mnie do zadania sobie (ale myślę i każdemu z nas) pytania: jak to się stało, że walentynki zaczęły nas tak uwierać? Kiedy zaczęły być niewygodne i stały się banalne i tandetne?
Muszę przyznać, że od dłuższego czasu tym właśnie dla mnie są. I pewnie nie wykluczone, że to przychodzi z wiekiem i spadkiem określonego typu uczuciowości i emocjonalności, ale to nie wszystko. Pokusiłabym się jednak o stwierdzenie, że to co nas najbardziej odrzuca od walentynek to fakt, że w swoim korzeniu – a nie w tej czerwono kiczowatej powierzchniowości – uwierają nas, bo dobierają się do tego co tak skrzętnie w sobie chowamy i dusimy…do naszej uczuciowości.
Każdy z nas ma w sobie jakąś czułość i uczuciowość (nawet jeśli utrzymuje, że miał kiedyś albo nawet, że nigdy nie miał), ale gdzieś po drodze, w życiu zdarzały się rzeczy, które albo nas owej czułości pozbawiały po trochu albo skłaniały do zakopywania jej co raz głębiej. Dzień Zakochanych nas „naraża” na rewizję własnego stanu uczuciowego – spojrzenia na swój związek, swoje nieudane miłości, minione relacje, upragnione miłości.. Dodatkowo wystawia nas na konfrontację z uczuciami innych, którzy tego dnia w nadmiarze chodzą do knajp, kin i na spacery, a na dodatek zupełnie nie mają problemu z okazywaniem uczuć sobie i światu, nawet jeśli ten świat niekoniecznie ma ochotę to oglądać.
Druga „niedogodność” płynąca z walentynek, to fakt, że konfrontują nas z własnym związkiem. Czasem dość brutalnie „zadają” pytanie o stan naszych związków, o to czy i jak dbamy o siebie nawzajem, czy potrafimy się zaskoczyć, poświęcić sobie czas, mówić kocham i okazywać czułość… To są wszystko niełatwe pytania, których wcale nie lubimy sobie stawiać. Dlaczego? A głównie dlatego, że w tym momencie na wierzch wychodzą nasze wady, zaniedbania, rozczarowania…a z nimi wcale nie lubimy się spotykać.
Co więc robić? Jak ożywić w sobie „walentynkę”? Zdjąć zbroję i dopuścić do siebie tę niewygodę płynącą z walentynek. Banalnie: kupić walentynkowy drobiazg, przygotować kolację, wyjść gdzieś razem, mieć chwilę dla siebie nawzajem. To może być cokolwiek, może trwać nawet tylko 5 minut, ale dać sobie czas, żeby pokazać tej drugiej połówce (nawet jeśli z biegiem czasu te połówki po złożeniu nie tworzą już symetrycznej całości) i sobie samemu, że ta druga osoba jest nadal ważna, widoczna i porusza naszą uczuciowość.
Przypomnieć sobie tą tajemniczość, zawstydzenie i podekscytowanie z czasów szkolnych walentynek. Pozwolić na banał, bo nie ma w nim nic złego, za to jest prostota i szczerość. I spokojnie, nikt tu nie mówi o ściąganiu owej zbroi na zbyt długo, bo dla większości z nas to zbyt ryzykowne. Po prostu sprawdzić, czy nasz partner jeszcze pamięta tą wersje nas z spod zbroi, czy my sami jeszcze siebie takich pamiętamy.
Marta Kogut, psycholog, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego